czwartek, 28 grudnia 2017

Wściekłe psy na dzikim zachodzie

Nienawistna 8

Quentin Tarantino 

9/10

Quentin Tarantino powraca z drugim w swojej karierze westernem. Zupełnie jak DjangoNienawistna ósemka nie jest typowym reprezentantem tego gatunku. Tarantino robi kino w swoim niepowtarzalnym stylu, nadając nowy wymiar współczesnym filmom o Dzikim Zachodzie.
Quentin już jako mały chłopiec zafascynowany był spaghetti westernami. W jednym z wywiadów przyznał, że potrafił całymi dniami przesiadywać w miejscowym kinie, delektując się tego rodzaju produkcjami. I to właśnie wtedy w tym dorastającym umyśle narodziło się marzenie o nakręceniu własnego westernu. Jak wiemy udało mu się to podwójnie. Najpierw w 2012 roku i teraz w 2015. Obydwa filmy zyskały rozgłos i mniejsze bądź większe uwielbienie ze strony fanów i krytyków.


Nienawistna ósemka od pierwszego ujęcia zachwyca właśnie zdjęciami. Kadry przedstawiające masywy górskie obsypane śnieżnobiałym śniegiem sprawiają, że widz dostaje gęsiej skórki od samego widoku. Powolnym, wręcz majestatycznym ruchem kamera pokazuje nam najpierw ogół sceny, pędzący dyliżans, by później przybliżyć się na tyle, że tętniące kopyta koni przedzierające się przez zaspy śnieżne wydają się aż nazbyt rzeczywiste. Film nakręcono na taśmie 70mm efektem czego jest dzieło składające się z unikatowych obrazów. Quentin Tarantino zabronił jego zamiany na formę cyfrową i wyłącznie w pierwotnej, analogowej postaci, kopie są prezentowane w kinach na całym świecie. Wytwórnia wypuszczająca na rynek tę produkcję miała nie lada wyzwanie finansowe, ponieważ zobowiązała się wyposażyć kilkadziesiąt kin w samych Stanach Zjednoczonych i kilkanaście kin w Europie w sprzęt potrzebny do otworzenia tego rodzaju taśmy, gdyż to współcześnie prawdziwa rzadkość. Można by pomyśleć, że to kaprys bogatego i uznanego reżysera, lecz z drugiej strony jest to szczery hołd wobec kina sprzed ery cyfryzacji.
Standardowo dla dzieł Tarantino również i to nakręcone jest w formie kilku rozdziałów. Akurat w przypadku tej historii zabieg ten może sprawić, że niektórzy widzowie uznają, że film jest przegadany bądź że jest prowadzone za dużo wątków na raz. Tylko wprawieni obserwatorzy twórczości Quentina będą wstanie ten 167-minutowy spektakl, ośmiu aktorów w jednym pomieszczeniu, poskładać sobie w głowie w jedną, spójną całość. Wbrew pozorom film ten nie opowiada bezpośrednio o rasizmie czy intrygach polityczno-wojennych – to są wątki poboczne. Tak naprawdę Nienawistna ósemka jest filmem o filmach Quentina Tarantino. Reżyser cytuje sam siebie, kopiując własny styl, czerpiąc ze swojego wcześniejszego dorobku. Tylko on sam mógł zastosować ten celowy zabieg, który daje efekt zahaczający o prawdziwy geniusz. Dzięki temu na ekranie oglądaliśmy Wściekłe psy w połączeniu z Bękartami Wojny inspirowane filmem Coś Carpentera. Wyciągnął to, co najlepsze z tych produkcji i połączył w jedną całość, dzięki czemu narodziła się nasza Nienawistna ósemka. Co ciekawe właśnie ta wtórność, która jest zabiegiem przecież celowym, często poddawana jest negatywnej krytyce. Z początku reżyser sam nie był przekonany czy chce, żeby ten scenariusz ujrzał światło dzienne, jakby przewidując to, że nie każdy dostrzeże zabiegi, które tu zastosował. Nawet to, że od początku jesteśmy w stanie przewidzieć, dokąd zmierza ta historia, nie przeszkadza w odbiorze filmu, a wręcz przeciwnie.


Wszystkie osiem charakterów stworzonych w Nienawistnej ósemce jest nie do podrobienia. Każdy z aktorów został bezbłędnie poprowadzony przez reżysera. Widz dostaje prawdziwą ucztę dla oczu i uszu, począwszy od samej charakteryzacji po wypracowany akcent i manierę mówienia każdego z nich. W związku z tym nikogo nie zadziwiła nominacja do Oscara dla Jennifer Jason Leigh za wcielenie się w postać Daisy Domergue, jadącej na szubienicę przestępczyni. Dialogi przedstawione w Nienawistnej ósemce przede wszystkim bawią, jednocześnie przekazując istotne treści, jak chociażby w debacie nad pracą kata. W odpowiednim momencie po zbudowaniu stosownego wstępu dostajemy to, co Quentin Tarantino lubi najbardziej – istną rzeź. Krew lejąca się strumieniami i padający trup za trupem, możemy tylko obstawiać, kto będzie następny.
Niewątpliwie należy oddać hołd ścieżce dźwiękowej, skomponowanej przez samego mistrza Ennio Morricone, który zarzekał się, że już nigdy nie będzie współpracował z Tarantino. A jednak stworzył oryginalny soundtrack składający się również z niewykorzystanych ścieżek z filmu Coś. Choć zdecydowanie nie jest to typowa muzyka, którą raczy nas Quentin w swoich dziełach, to na pewno zasługująca na Oscara.

Najnowsze dzieło Quentina Tarantino jest ósmym filmem w jego karierze. Według plotek mamy dostać jeszcze dwie produkcje, po których reżyser ma rzekomo zakończyć swój dorobek filmowy. Miejmy nadzieję, że pozostanie to tylko newsem podsycającym szum wokół artysty. Nienawistna ósemka pokazuje nam, że jeszcze nie raz może on nas zaskoczyć i pokazać swój styl na nowy sposób. Z pewnością jest to jedna z lepszych produkcji 2016 roku, której nie sposób nie zobaczyć.



czwartek, 23 listopada 2017

Mother!

Mother!

reż. Darren Aronofsky

9/10



Mistrz psychologicznego kina, lubiący wychodzić poza wszelkie schematy i szokować widza najbardziej jak się tylko da, powraca w wielkim stylu. Po niezbyt udanej i zrozumiałej produkcji Noe: wybrany przez Boga z 2014 roku Aronofsky stworzył film, które zdecydowanie podzieli publiczność na zagorzałych zwolenników i przeciwników. Mother! jest dziełem bezkompromisowym i zachęcającym do dyskusji. Albo się w nim zakochacie albo je znienawidzicie. A potoczne stwierdzenie: „co się zobaczy to się nie odzobaczy” niech da wam do myślenia przed wybraniem się na seans.
Mother! w dużym uproszczeniu ukazuję historię poety i jego muzy. Gdzieś pośrodku łąki oddaleni od cywilizacji i pozostawieni sami w sobie w ogromnym przepięknym domu prowadzą idylliczne życie niczym w jakieś utopii. Tytułowa matka czyli Jennifer Lawrence stara się za wszelką cenę być wsparciem i opoką dla swojego ukochanego, walczącego z niemocą twórczą męża, w którego rolę wciela się Javier Bardem. W tym celu przejmuje wszystkie obowiązki łącznie z wyremontowaniem i udekorowaniem domostwa, tak by stało się ich ostoją. Miejsce to – tak jak ona – tętni życiem i staje się piękną metaforą matki wystawionej na ciężką próbę. A dochodzi do tego w momencie, gdy zbłąkany nieznajomy puka do ich drzwi, co jest dość niecodzienną sprawą na tym odludziu i zmienia ich życie na zawsze. Poeta przyjmuje strudzonego wędrowca z ufnością i gościnnością, które wydają się wręcz przesadne, a jego najdroższa pomimo wątpliwości nadal stara się grać idealną panią domu. Tylko, że dzwonek do drzwi nie przestaje dzwonić, a atmosfera coraz mocniej zamienia się w niepokojącą i duszną.



Aronofsky bardzo wyraźnie balansuje tutaj na krawędzi realizmu i iluzji. Zresztą to nie pierwsze dzieło, w którym reżyser zmusza nas do wyjścia poza ogólne schematy naszej wyobraźni i sięgania dalej, analizowania i odkrywania jego twórczości na innych poziomach świadomości. Ukazuje nam pozornie rzeczywisty świat z przyziemnymi problemami, ale czyni z niego piękną alegorię, którą wytrawniejszy fan kina dostrzeże bez problemu. Pozostali mogą mieć jednak z Mother! nie lada problem i chyba właśnie tutaj następuje podział na fanów i przeciwników. Nie jest to kino łatwe, przyjemne i oczywiste. Dzieje się tutaj bardzo wiele, a każde ujęcie odkrywa przed nami nową prawdę oraz wzbudza inne obawy. Jennifer Lawrence, grająca kluczową rolę tytułową, idealnie balansuje emocjami swojej postaci do tego stopnia, że wchodzimy niemal w jej skórę. Filmem tym po raz kolejny udowadnia, jak wybitną jest aktorką i że jeszcze długa kariera przed nią. Partnerujący jej Javier Bardem nie pozostaje obojętny. Gdy patrzymy na jego rolę, pojawia się nam w głowie bardzo wiele znaków zapytania, które stopniowo zamieniają się w pulsujące wykrzykniki. Pomimo tego, że w filmie pojawiają się również inne postacie, śmiało można powiedzieć, że ta dwójka całkowicie kradnie spektakl.


Mother! akcja rozgrywa się w jednym miejscu. W domu, który staje się kluczowym elementem całości historii. Metaforą wykorzystywaną już przez kino nie raz, ale tutaj ukazaną w bardziej osobliwy i dobitny sposób. Reżyser udowadnia widzom niemal tak jak Polański w Rzezi, że akcja rozgrywająca się w jednym miejscu czy też zamkniętym pomieszczeniu wcale nie musi być historią nudną. Wręcz przeciwnie – jeśli tylko jest dobrze poprowadzona. Aronofsky ciekawie pracuje kamerą, a wytworzony klimat filmowego domu idealnie wpasowuje się w spójną całość opowieści. Przede wszystkim widzimy trudny proces pracy artysty i wiążące się z tym problemy we współżyciu z członkami rodziny. Osobą, która jest kapryśna, rozdrażniona i pragnie za wszelką cenę stworzyć kolejne arcydzieło oraz być wielbioną przez tłumy.



Darren Aronofsky lubi szokować i trzymać widza w napięciu do granic wytrzymałości. Mroczna wyobraźnia reżysera przypomina trochę w Mother! niepokojące obrazy Salvadora Dalego, na któych rzeczywiste przedmioty ukazywane są w sposób przerysowany, niecodzienny i, mówiąc prosto, dziwny. Nie każdemu się to spodoba i nie każdy to zrozumie, niemniej jednak reżyserowi należy się wielki szacunek za to, że w hollywoodzkiej fabryce tak jak jego europejscy koledzy von Trier czy Lanthimos przełamuje schematy i robi swoje wyjątkowe, oryginalne kino, zdając sobie sprawę, że nie trafi ono do wszystkich, a tylko do nielicznych wybranych.  

poniedziałek, 23 października 2017

Mindhunters

Mindhunter 2017

reż. David Fincher


9/10

Wejść w umysł mordercy.

 Netflix tym razem zabiera nas w podróż do późnych lat 70 by wraz z dwójką agentów FBI wkraczać w najmroczniejsze zakamarki umysłów seryjnych morderców. Badanie ma na celu zdefiniowanie dewiacji, czynników wpływających na dokonanie zbrodni oraz gdzie i jak to wszystko się zaczęło. Obserwujemy jak powstaje program katalogowania i portretowania prawdziwych potworów znanych dziś na całym świecie ze swoich niechlubnych zbrodni.

 Agenci Tench (Holt McCallany) i Ford (Jonathan Groff) wyruszają w podróż po Ameryce by odbywać rozmowy z najniebezpieczniejszymi zbrodniarzami w historii. Pragnieniem agenta Ford jest przejrzenie na wskroś ich psychiki by w przyszłości być wstanie przewidywać zbrodnie i rozpoznawać zwyrodnialców zanim posuną się dalej i wyjdą poza swoje grzeszne fantazje. Ten młody zdeterminowany mężczyzna pomimo początkowych nieprzychylnych spojrzeń od szefostwa znacząco wpłynął na rozwój wydziału behawiorystki pod doświadczonym okiem agenta Tencha. Wkrótce dołącza do nich również zmysłowa i inteligentna pani doktor Wendy (Anna Tev), która pomaga w opracowaniu kwestionariusza rozmów ze złoczyńcami. Nadmienić należy, że ówcześnie było to naprawdę wielką nowością w pracy FBI i policji. Do tej pory nikt nie zastanawiał się nad analizowaniem zachowań zbrodniarzy a już na pewno nikt nie miał ochoty wdawać się z nim w większe dyskusje. Zostawali skazywani i cały świat uważał sprawę za zamknięta.



Przełomowe badania prowadzone przez Tencha i Forda w jednych budzą zachwyt i podziw w innych oburzenie i odrazę. Jak zawsze gdy zostaje wprowadzone nowe, nieznane i nierozumiane spotyka się z falą krytyki, ale też i pochwał. Pomiędzy spotkaniami z mordercami agenci prowadzą w miarę normalne życie. Choć każdy z nich boryka się z własnymi wewnętrznymi demonami i problemami, które często wynikają z ich pracy, która jak można się domyślić nie należy do najprzyjemniejszych. Przede wszystkim pokazani są oni jako zwykli ludzie, którzy tak jak każdy z nas posiadają swoje rozterki emocjonalne pomimo całej wiedzy psychologicznej i odporności na okropne wizje jakimi zasypują ich seryjni mordercy. Aktorzy wcielający się w rolę agentów są naturalni i prawdziwi w końcu swoje pierwowzory mają w realnym świecie. Historie ukazane w tym serialu zaczerpnięte są z książki „Mindhunter”, której autorem jest jeden z najlepszych agentów FBI w dziedzinie profilowania morderców John Douglas. Jego osoba była również inspiracją do powstania postaci agenta Jacka Crawforda z filmów o Hannibalu Lekterze.



Oglądając Mindhunter widz wciąga się w historię z odcinka na odcinek niczym agent Ford w umysły morderców. Dopracowane ujęcia, ciekawie prowadzona narracja a do tego genialna muzyka. David Fincher po raz kolejny bez cienia wątpliwości odwala kawał dobrej filmowej roboty. Trzeba przyznać, że on ma jakąś magię w rękach bo jakiej produkcji by się nie dotknął wychodzi z tego coś niesamowitego. Razem z nim serial reżyseruje Asif Kapadia oraz Andrew Douglas. Producentem wykonawczym również jest znakomita aktorka Charlize Theron. Każdy chciał dołożyć swoją cegiełkę do tej ciekawej produkcji. I nic dziwnego. Seryjni mordercy, psychoanaliza, kryminalne zagadki to cały czas tematy na topie zarówno jeśli chodzi o seriale jak i filmy. Uwielbiamy zanurzać się w świat zbrodni i kary z perspektywy wygodnego fotela. Niemniej jednak gdy ogląda się Mindhunter pamiętając o tym, że te wydarzenia miały miejsce naprawdę to włos jeży się na głowie niejednokrotnie. Producentom tego serialu idealnie udało się odtworzyć klimat lat 70, tego jakie panowały wtedy poglądy, jak wyglądali ludzie i czym się w życiu kierowali. Ciekawie jest to zestawione właśnie z postawą agenta Forda, który postanowił zdecydowanie wystąpić przed szereg.



Wszyscy fani pierwszego sezonu mogą tylko z niecierpliwością wyczekiwać jego kontynuacji. W sieci pojawiły się pierwsze doniesienia na temat tego jakie problemy będzie podejmował sezon drugi. Agenci mają się zmierzyć w nim z serią brutalnych morderstw na afroamerykańskiej ludności dokonanych w latach w 1979 roku przez Wayna Williamsa. Sprawa była dość głośna i kontrowersyjna pomimo tego,że morderce złapano po paru latach to zebrane dowody po dziś dzień budzą wątpliwości. W 2005 roku sprawa ta ponownie była rozpatrywana lecz nadal nie udało się jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie czy wyrok został dokonany na odpowiedniej osobie.  


sobota, 7 października 2017

Blade Runner 2049

Blade Runner 2049
reż. Denis Villeneuve
10/10

Łowca wiecznie żywy.

  Trzydzieści lat później, rok 2049, Oficer K, rzeczywistość znana nam z pierwszej części już nie istnieje. Nastał nowy porządek, a może to tylko inna wersja tego samego? Zło pod nową postacią wydaję się być czymś lepszym. Latające samochody, betonowe miasta pochłonięte technologią pozornie pozbawione miłości. Replikanci jak gdyby ułożeni. Osiągnięto utopie ? Denis Villeneuve wyszedł na ring z samym Ridleyem Scottem podejmując decyzję by zmierzyć się z nieśmiertelnym klasykiem na którym wielu z nas się wychowało.

W większości wypadków sequele są zupełnie niepotrzebne i jednocześnie zupełnie nie udane. Pierwsza część z nieśmiertelnym Harrisonem Fordem w reżyserii Ridleya Scotta powstała przeszło trzydzieści pięć lat temu. Stała się dziełem kultowym i ponadczasowym wyznaczającym nowe trendy w sztuce kinematografii. Villeneuve stąpał po bardzo cienkim lodzie, ale pod czujnym okiem Scotta, który był producentem kontynuacji historii łowcy androidów. I chyba to była pierwsza dobra decyzja, która doprowadziła do lawiny sukcesów tej produkcji. Sam Scott nie stanął za kamerą lecz postawił przed nią świetnie prosperującego reżysera, twórcy Labiryntu, Sicario oraz Nowego początku. Dało to efekt czegoś nowego, świeżego a przede wszystkim narodziny kolejnej legendy. Villeneuve włożył cały swój talent w tę produkcję i wyszedł z niej obronną ręką, w niektórych momentach nawet przewyższając pierwszą część.

W postać nowego łowcy androidów wciela się Ryan Gosling. Przez jednych nienawidzony przez innych uwielbiany odnajduję się idealnie w roli Oficera K. Swoją surowością i umiejętnością włączania i wyłączania emocji na zawołanie bawi się z widzami przez prawie cały seans balansując pomiędzy replikantem a człowiekiem. Gubimy w końcu rezonans tak jak i on sam. Nie wiem czy inny aktor odnalazł by się w tej żonglerce uczuciowej tak samo dobrze jak on. Ułożony pracownik policji Los Angeles wprowadzający nowy porządek pod dowództwem kobiety z krwi i kości. Wykonuje bez mrugnięcia okiem kolejne rozkazy po czym wraca do swojego lokum a tam zastajemy powtórkę z filmu Her gdzie wirtualna inteligencja, hologram kobiety czeka na swojego ukochanego. Bardzo ciekawie wprowadzony element technologii, która jednocześnie wydaję się być kimś realnym i czującym. Razem z Oficerem K podążamy śladem sprawy, która może niepokojąco wpłynąć na zastaną rzeczywistość. Balansujemy pomiędzy skrajnymi sytuacjami i emocjami wyważonymi idealnie. Czekając na ten upragniony moment gdy nowe styka się ze starym.


Blade Runner 2049 urzeka wszystkim, ale najbardziej niesamowitą muzyką. Muzyką, która niejednokrotnie tworzy cały klimat i wciąga nas w tą rzeczywistość sprawiając, że jesteśmy pochłonięci obrazami ukazywanymi nam przed oczami. Za tą emocjonalną ścieżkę dźwiękową płynąca nam w żyłach przez cały film odpowiada mistrz Hans Zimmer oraz Benjamin Wallfish. Ujęcia industrialnego miasta, post apokaliptycznych metropolii w połączeniu z muzyką tych panów to dzieło Rogera Deakinsa. Zdjęcia porywają nas w wir świata łowcy androidów przez cały seans. Wykonane tak bardzo realistycznie, że aż nie wiadomo gdzie zaciera się granica „zielonego ekranu”. Reżyser prowadzi fabułę z prawdziwym wyczuciem i namaszczeniem co kulminacyjnych momentach daje efekt „wow”. Nie ma tu przesadzonych dialogów a aktorzy prowadzeni są z klasą. Upragniona sekwencja na którą najdłużej się wyczekuje to oczywiście moment spotkania Oficera K i Decarda czyli Ryan Gosling kontra Harrison Ford. Trzeba przyznać, że ten duet współgra ze sobą jak dobrze naoliwiona maszyna. A Ford jak wino im starszy tym lepszy.



Blade Runner 2049 zapiszę się na kartach filmowej historii jako jeden z najlepszych sequeli. Wszystko dopracowane i dopięte na ostatni guzik. Harmonia bijąca z każdego drobnego szczegółu naprawdę zasługuję na podziw. Zdecydowanie Denis stanął na podium stawiając poprzeczkę bardzo wysoko. Wchodząc w każdy milimetr naszego ciała sprawiając, że nawet po seansie na długo zostajemy w transie tej produkcji. Niemniej jednak hołd zawsze będzie należał się pierwszej części z 1982 roku gdyż ten klimat filmów z lat 80 jest nie do podrobienia. Cofając się w czasie i patrząc na to jakie wtedy były możliwości filmowe niezaprzeczalnie zawsze Blade Runner Scotta będzie pionierem lecz Villeneuve stworzył dzieło, które bez apelacyjne godnie reprezentuje pierwowzór. I można by rzecz, że tak oto uczeń staję się mistrzem.  

wtorek, 19 września 2017

To

To 2017
reż. Andres Muschietti
9/10

Strzeż się czerwonego balonika!

 Andres Muschietti po niezbyt imponującym debiucie w roku 2013 roku produkcją Mama wypłynął tym razem na szerokie wody. Sięgając po powieść mistrza grozy Stephena Kinga z 1986 roku , poprzeczkę ustawił sobie bardzo wysoko. Premiera oczekiwana była z wielkim napięciem a sama promocja filmu w USA pozwalała domyślać się, że pokłada się w nim dużo nadziei.
 Po raz pierwszy o ekranizację tej powieście pokuszono się w 1991 roku wydając miniserial gdzie w rolę demonicznego klauna wcielił się sam Tim Curry. Aż 26 lat czekaliśmy na to by pojawiła się pełnometrażowa wersja. Z adaptacjami książek Kinga bywa naprawdę różnie. Jedne są imponujące jak chociażby osławione Lśnienie, Misery czy też Pokój 1408 a inne pozostawiając wiele do życzenia. Jak wiadomo już od lat Stephen King osiągnął miano mistrz grozy w prozie i wydał wiele niepokojących ale też i wzruszających powieści i opowiadań. W jednym z wywiadów powiedział, że wszystkie przerażające historie ma w głowię. Będzie pisał póki starczy mu pomysłów. Pomimo tego, że książki przesiąknięte są makabrą i wydają się świetnym materiałem na film widać, że twórcą ciężko przenieść je na ekran kinowy. Tym razem To nie rozczarowało fanów zarówno Kinga jak i filmowych horrorów i stanęło na czele jednych z najlepszych filmów w obrębie gatunku ostatnich lat. To ma w sobie wszystko to co powinien zawierać każdy dobry film grozy.

 Począwszy od niesamowitej charakteryzacji i kreacji przerażającego klauna w którego postać w filmie Muschiettiego wciela się szwedzki, młodziutki aktor Bill Skarsgard. Zrobiony jest w sposób klasyczny z hołdem dla przeszłości. Strój, make-up, jego śmiech i znamienny czerwony balonik przyprawiają o dreszcze. Skarsgard w rolę wcielił się idealnie. Gra całym sobą i dokładnie to się czuję oglądając go przez dwie godziny piętnaście minut nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że jest on klaunem z piekła rodem. Wszyscy Ci, tak jak ja mający fobię co do klaunów, będą chcieli uciec z kina jak tylko pojawi się on na ekranie po raz pierwszy a jego czerwone oczy jeszcze długo będą dostrzegać w ciemnościach. Symbol dziecięcej radości z wszystkich kinderbali zdecydowanie w To przybrał całkowicie odwrotny wydźwięk i co prawda dzieci do niego lgną albo bardziej on do dzieci, ale wszyscy wiemy jak to się kończy.

Historia sama w sobie jest już niesamowita. Grupa dzieciaków wożąca się na klasycznych bmx'ach składającą się z pozoru z bandy nieudaczników staje do walki z przerażającą istotą, której demonicznej siły dorośli mieszkańcy Derry zdaję się, że nie dostrzegają. Od młodych aktorów dostajemy dawkę strachu, miłości, przyjaźni, oproszoną świetnym humorem i dostajemy to w idealnych proporcjach. Wszystko jest tutaj wyważone. Razem z Billim, Benem, Richim, Mikiem, Eddiem, Stanleyem i Beverly stawimy czoło ich największym lękom bo przecież właśnie na tym żeruję klaun Pennywise. Jednocześnie odnosimy wrażenie, że przeżywamy razem z nimi etap dzieciństwa w którym przestają być dziećmi i powoli wchodzą w świat dojrzewających nastolatków. Każda z tych postaci poprowadzona jest idealnie. Z każdą z nich jesteśmy w stanie nawiązać nić porozumienia. Wzruszają, bawią, sprawiają, że chcemy im pomóc i zawzięcie kibicujemy, boimy się o nich i mamy nadzieję, że skończy się to wielkim happy ednem. Grają tak przekonująco, że nie można oderwać oczu od ekranu. No chyba, że pojawia się na nim właśnie Pennywise...A de facto pojawia on się często, ale w każdym ujęciu ukazany jest inaczej, groźniej , straszniej co sprawia, że z biegiem filmu boimy się go co raz bardziej i bardziej. Wklejony on jest w rzeczywistość dzieciaków co nadaje temu strachowi realny wydźwięk. Nie jest on odrealniony od tego co ich otacza. Żyje jakby obok nich pojawiając się pod różnymi postaciami w zależności od tego czego nasi bohaterowie boją się najbardziej.


Cała atmosfera w filmie idealnie balansuje pomiędzy grozą i radością. Zdecydowanie każdy reżyser horrorów chciałby mieć taką produkcję na swoim koncie. Wbrew panującemu ogólnemu przeświadczeniu o tym, że twórcy To skopiowali klimat lat 80 z kasowego serialu Starnger Things doszłam do informacji, że ekipa filmowa To weszła na plan filmowy zanim serial się pojawił. Możemy jedynie w takim razie przypuszczać, że narodził się nowy sposób narracji horrorów i to całkiem udany. Nostalgia, którą nam się serwuje z tych dwóch produkcji jest szczególna. Odnosi się do naszego wewnętrznego dziecka, do powrotu do okresu beztroski i niewinności kiedy nagle zostaje to zaburzone przez coś przerażającego i niepokojącego. Dorośli radzą sobie z problemami lepiej niż dzieciaki, ale tylko teoretycznie. Młoda ekipa z To udowadnia, że siła jest we wspólnocie i przyjaźni. Z niecierpliwością czekamy co dalej się wydarzy w miasteczku Derry. 

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Wielkie kłamstewka

Wielkie kłamstewka
David E.Kelly

8/10

Brzydka prawda.

Wielkie kłamstewka to serial amerykańskiej produkcji oparty na powieści Liane Moriaty o tym samym tytule. Z pozoru wydaje się być opowiastką o sielankowym życiu bogatej społeczności mieszkającej w małej nadmorskiej miejscowości Monterey. Dość szybko przekonujemy się, że za każdym pięknym obrazem kryję się brzydka prawda.
Akcja serialu skupiona jest głównie wokół losu trzech bohaterek i ich rodzin, które przeplatają się z miejscową społecznością.
Madeline Martha Mackenzie ( Reese Witherspoon ), piękna, blond-włosa, wpływowa kobieta, która całkowicie poświeciła swoje życie wychowaniu swoich dwóch córek, młodszej Darby oraz nastoletniej już Abigail. Dzieli to również na swojego męża Eda, który zawsze stoi za nią murem choć to nie łatwe bo Madeline ma bardzo wybuchowy charakter. Wolny czas spędza w lokalnym teatrze na organizowaniu spektakli. Brzmi idealnie prawda? Lecz Madeline ma w swojej przeszłości zadrę, która może zniszczyć jej małżeństwo.
Celeste Wright ( Nicole Kidman ) jest byłą bardzo szanowaną panią prawnik, która sale sądową zamieniła na wychowanie dwójki swoich bliźniaków oraz spędzanie czasu z przystojnym, młodszym od niej mężem. Ogromny dom nad oceanem, dwójka ukochanych dzieci, idealny na pierwszy rzut oka mąż, czego chcieć więcej? Celeste zaczyna tęsknić za salą sądową lecz jej mąż jest kategorycznie przeciwny jej powrotowi tam. Generuje się między nimi co raz bardziej napięta sytuacja doprowadzająca do niepokojących wydarzeń.

Jane Chapman ( Shailene Woodley ) jest nowa w mieście. W dodatku jest samotnie wychowującą matką małego Ziggy'ego i na domiar tego wszystkiego jest kobietą pracującą i skromnie żyjącą. Zupełnie inaczej niż Celeste i Madeline. Niemniej jednak jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności cała trójka zaciska więzi i stają się prawdziwymi przyjaciółkami. Jane ma swoje demony z przeszłości, które cały czas nie chcą jej opuścić. Ziggy co raz częściej zadaje pytania o swojego tatę co co raz bardziej wytrąca z równowagi Jane, do czego to doprowadzi?
Fabuła poprowadzona jest bardzo sprawnie. Towarzyszą nam piękne zdjęcia, niesamowita okolica i z pozoru idealni mieszkańcy. A dodatkowo niesamowicie dobrana muzyka, która pojawiając się w danej scenie spełnia idealnie swoje zamierzenie czyli podkręca tylko ukazywany nam obraz jeszcze bardziej pobudzając emocję. W tej małej "utopi" zaczynają dziać się prawdziwe dramaty a koniec kwituje największy z nich. Sąsiedzkie intrygi, wzajemne rzucanie sobie kłód pod nogi, niewygodna prawda wychodząca na jaw i inne typowe dla każdej społeczności interakcje międzyludzkie. Raz lepsze a raz gorsze jak to w „rodzinie bywa” najlepiej wychodzi się z nią na zdjęciu. Twórcy serialu zapewniają nam intrygującą, zwartą akcję, która im bliżej finału tym wydaje się, że będzie bardziej spektakularna i zdecydowanie tak jest ! Przyznać również należy, że hollywoodzkie gwiazdy, które wcieliły się w główne postacie naprawdę spisały się wyśmienicie. Każda z nich zagrała na najwyższym poziomie spychając trochę na drugi tor swoje doświadczenia z dużego ekranu i prezentując nam coś nowego i świeżego. Na pewno dzięki temu serial przyciągnął aż tylu widzów na całym świecie.

Jeden z producentów HBO dla którego ekranizowany był serial zdradził, że poprosił autorkę powieści o kontynuację więc całkiem możliwe, że w niedalekiej przyszłości poznamy dalsze losy naszych bohaterek oraz to jak wpłynęła na nie końcowa tragedia.  

wtorek, 18 lipca 2017

Mięso

Mięso 2017
Julia Ducournau


7/10

A Ty co masz ochotę dziś zjeść?

  Julia Ducournau swoją karierę międzynarodową zaczyna dość mocnym debiutem na dużym ekranie. Mięso zostało okrzyknięte jednym z najbardziej odstręczającym i przyprawiającym o mdłości horrorem ostatnich lat. Dla przeciętnego widza za pewne tak będzie. Jednakże dla wytworniejszych smakoszy filmów grozy może nie do końca.

Po ogólnym skandalu w okół filmu spodziewać się można było czegoś na poziomie Martyrys bądź Frontière(s) lecz obiektywnie patrząc nie jest aż tak strasznie. Mięso to opowieść o młodej wegetariance Justine (Garance Marillier), której odwiecznym marzeniem było dostać się na weterynarię i dokonuję tego jako jedna z najlepszych uczennic. Trafia na uczelnie na której tą samą specjalizację studiuję jej starsza siostra Alexia (Ella Rumpf). Jak to na początku bywa Justine musi przejść chrzest bojowy od starszych kolegów by zasłużyć na miano pierwszoroczniaka. Jednym z zadań do przejścia jest zjedzenie surowych nerek królika. Justine pod przymusem i z obrzydzeniem dokonuje tego czynu. Od tej pory dziewczyna zaczyna przejawiać co raz bardziej zdziczałe i dziwaczne zachowania.

Jak dowiadujemy się już na początku filmu cała rodzina Justine wyznaję dietę wegetariańską. Ostra reakcja jej mamy już na początku filmu, spowodowana kawałkiem mięsa w obiedzie Justine w restauracji, daje już dużo do myślenia. Jak wiemy gdy zwierze raz zasmakuje świeżego mięsa i krwi nie poprzestanie dopóki nie upoluje zwierzyny. I właśnie dokładnie to dzieję się z naszą niewinną Justine. Wyostrzają się jej zmysły, staje się pobudzona i ma ogromną ochotę na mięso. Na świeże ludzkie mięso. Instynkt przejmuje nad nią kontrolę. Gdy jej siostra dowiaduje się o tym pokazuję Justine jak ona "poluje" by się najeść. Dziewczyna na początku reaguje paniką lecz ze swoimi prawdziwym wcieleniem nie jest w stanie walczyć. Okazuję się, że nie bez powodu jej cała rodzina wychowywała się w diecie wegetariańskiej. Kanibalizm mają we krwi, dosłownie.

Na uwagę zasługuje również gra aktorska oby dwóch dziewczyn. Garance Marillier w bardzo naturalny i przekonujący sposób wciela się w rozchwianą emocjonalnie, dorastająca kanibalkę, Justine. Młoda dziewczyna w okresie dojrzewania przeżywa swój mały dramat zupełnie nie pasujący do otaczającego ją świta. Marillier tą rolą pokazuję, że jest utalentowaną aktorką nie bojącą się wyzwań zagrania drastycznych scen. Ella Rumpf gra starszą siostrę, która jak się domyślamy już jakiś czas temu odkryła swoje prawdziwe ja. Dziewczyna jest wyzwolona i szalona również nie cofająca się przed niczym. Nie każdy miałby odwagę zagrać w takim filmie i to tak swobodnie.

Reżyserka Julia Ducournau postawiła na mocny temat lecz nie oderwany od rzeczywistości. Akcja filmu dzieję się współcześnie wśród młodego środowiska studentów. Kanibalizm znany jest od setek lat zarówno w przyrodzie jak i wśród ludzi. Na pewno jest to zjawisko wychodzące po za kanon dobrego smaku i przestrzegania zasad moralnych, ale nie jest to coś "nie z tej ziemi". Ujęcia w filmie są bardzo surowe i mocne. Muzyka świetnie dobrana cały czas podkręca tematykę i utrzymuję film w klimacie. Co prawda niektóre sceny naprawdę sprawiają, że ma się ochotę odwrócić wzrok i pomyśleć o czymś miłym. Jednak film ma moc przyciągania i dalej z fascynacją, ale i oburzeniem brnie się w tą opowieść. Zdecydowanie jest powiewem nowości i świeżości jeśli chodzi o horrory. Dzięki Julian Ducournau wiemy, że ten gatunek filmu może nadal zaskakiwać.  

piątek, 14 lipca 2017

It Comes At Night

To przychodzi po zmroku 2017
 Trey Edward Shults
8/10

Minimalistyczny koniec świata


 Trey Edward Shults w To przychodzi po zmorku postawił na ukazanie świata post-apokaliptycznego w zupełnie niecodziennym świetle. Odludzie, dookoła bezkresna przyroda, samotność głównych bohaterów, narracyjny minimalizm oraz enigma. Wszystko jest niewyjaśnioną zagadką. Opowieść zdaje się nie mieć ani początku ani końca. Widz pozostawiony jest sam na sam ze swoim umysłem. Klimat izolacji, osamotnienia oraz niewytłumaczalnego lęku towarzyszy nam już od pierwszych minut filmu i nie opuszcza aż do wyjścia z sali kinowej.

Historia rozgrywa się w samotnym domostwie otoczonym przez las. Paul (Joel Edgerton), Travis (Kelvin Harrison Jr.) oraz Sarah (Carmen Ejogo) staraja się przetrwać w niecodziennych warunkach. Wprowadzają w rytm swojego życia rutynę oraz zakres obowiązków tak by uchronić się jak najlepiej przed czyhającym złem. Jedną z najważniejszych zasad do przestrzegania jest nie wychodzenie po zmroku pod żadnym pozorem oraz pilnowanie by czerwone drzwi zawsze były zamknięte. Na myśl wytrawnemu kinomanowi przyjdą w tym momencie na pewno takie filmy jak Lśnienie, Coś bądź Blair Witch Project. Choć Shults nie wyreżyserował typowego horroru odchodząc od kluczowego opisu tego gatunku bardzo daleko nie budzi wątpliwości, że nieznanym potrafi idealnie wzbudzić w widzu atak paniki.

 Proza życia naszej trójki bohaterów zostaje najpierw dość mocno nadszarpnięta przez tragiczną śmierć ojcy Sarah a następnie przez pojawienie się tajemniczego mężczyzny Willa (Christopher Abbot), który przekonuje do siebie na tyle Sarah i Paula, że postanawiają dać schronienie jemu i jego żonie z małym synkiem. Od tego momentu głównie z Travisem, synem Saraha i Paula, dzieją się dość niepokojące rzeczy. Nastolatek ewidentnie poczuł się zafascynowany nowo przybyłą młodziutką żoną Willa, Kim ( Riley Keough). Co jest całkowicie zrozumiałe zwłaszcza,że 17-nastolatek został pozbawiony całego okresu odkrywania swojej płci jak i płci przeciwnej przez tajemniczego wirusa. Dodatkowo Travisem targają mocno niepokojące koszamry ,które pojawiają się co noc. Momentami gubimy się w tym co jest prawdą a co tylko jego marą senną.  

 Dwie rodziny skazane całkowicie na siebie przez 24/7 w obliczu strachu przed śmiercią. Współpracują ze sobą, wspierają się i żyją jednakże doza nieufności pojawia się bardzo szybko. Shults idealnie pokazuję jak cienka granica jest pomiędzy człowieczeństwem a poddaniu się zwierzęcym instynktom w pragnieniu przetrwania. Przetrwa lepszy, silniejszy i ten bardziej pozbawiony emocji. Dobrze wykreowane postacie, łagodne, momentami stoickie ujęcia podkręcają tylko klimat mieszkania niczym na bezludnej wyspie. A w końcu to co przychodzi po zmroku nie przychodzi ,ani z ciemnego lasu, ani z piekielnych czeluści to siedzi głęboko ukryte w każdym z nas i tylko czeka by przy sprzyjających warunkach pokazać się światu dziennemu.  

 

sobota, 10 czerwca 2017

Song to song

Song to song 2017

Terrence Malick


8/10

Każde doświadczenie jest lepsze niż jego brak

Bohaterowie najnowszego filmu Terrence’a Malicka to czwórka barwnych osobowości. BV (Ryan Gosling), Faye (Rooney Mara), Cook (Michael Fassbender) i Rhonda ( Natalie Portman). Różnią się od siebie diametralnie, a jednak niewytłumaczalnie coś nieustannie ich do siebie przyciąga. Żyją tak, jakby jutra miało nie być, od piosenki do piosenki, wyznając zasadę, że każde doświadczenie jest lepsze niż jego brak. 


Malick i w tym filmie nie stroni od poetyckości, metafor oraz ukazywania egzystencjalnego bólu młodego pokolenia. Nasi bohaterowie to zagubione we współczesności kreatywne dusze. Pragną wybić się na scenie muzycznej, by dostrzegł ich świat i by w końcu ich byt nabrał większego znaczenia. Podążając za swoją pasją, wplątują się niejednokrotnie w skomplikowane relacje. Chciałoby się rzec: piękne twarze zagubione w pięknych przestrzeniach. BV pragnie być muzykiem z krwi i kości, Faye nie wiadomo czy bardziej szuka prawdziwej miłości czy kariery piosenkarki, Cook potrafi manipulować i bawić się ludźmi dla własnych korzyści, gubiąc się w tym namiętnie, zaś Rhonda jest dziewczyną całkowicie spoza tego przesiąkniętego seksem, narkotykami, pieniędzmi i muzyką świata. I niestety chyba z nich wszystkich najbardziej dotkliwie ma za to zapłacić.

Między naszymi bohaterami tworzą się związki, a momentami nawet trójkąty. Plączą się w tym, oszukują, odnajdują, by potem znowu spaść na samo dno. Melancholijna Faye zdaje się być złożona z powietrza, miłości, smutku i poezji. Jej narracja jest subtelna i nasiąknięta tęsknotą. Tęsknotą za prawdziwym uczuciem. Lawiruje pomiędzy różnymi osobami niczym w labiryncie osobowości. Bohaterowie prowadzą często monologi, które zlewają się w całość jak strumień świadomości. Zadają retoryczne pytania, na które nie uzyskujemy żadnej odpowiedzi. Snują rozmyślania i mają rozterki. Wszystko to rzucone jest widzom w twarz, by sami sobie z tym poradzili. Malick nie jest pod tym względem łatwym reżyserem. Pozostawia odbiorcom bardzo duże pole do interpretacji.


Akcja filmu rozgrywa się na różnych płaszczyznach w różnorodnym otoczeniu. Nie ma tu stałego miejsca, jakby reżyser pragnął jeszcze bardziej podkreślić przemijanie i ciągłe poszukiwanie czegoś innego, lepszego, nieznanego. Raz znajdujemy się na festiwalu muzycznym i rozmawiamy z Iggym Popem, innym razem na snobistycznym przyjęciu dla elity, by na końcu wylądować w jakimś przypadkowym mieszkaniu razem z Faye i BV albo w ekskluzywnej, modernistycznej posiadłości Cooka. Sceny zmieniają się niczym migawki z teledysków. Wszystko ma charakter próby uwiecznienia prawdziwej rzeczywistości. Pokazania nam każdej łzy, każdego drżenia kącika ust i zamyślonego spojrzenia.



Song to song nie jest filmem łatwym w odbiorze. Nie jest też obrazem dla każdego. Styl Malica trzeba czuć. Razem z nim stanąć za kamerą, by z fascynacją obserwować żuka, psa, drzewo, niebo i skrawki ciał naszych bohaterów oraz otaczających ich ludzi. Widz, żeby go zrozumieć, musi mu zaufać i dać się ponieść tej niezwykłej opowieści. Popłynąć razem z bohaterami w górę rzeki, by później z impetem spaść na samo dno. Być w zawieszeniu w stanie nieważkości. A przede wszystkim chłonąć i przyswoić to wszystko, co zostaje nam ukazane, bo każde doświadczenie jest lepsze od jego braku.

piątek, 21 kwietnia 2017

Broadchurch

Broadchurch 2013

8/10


Małe miasteczko w okowach strachu.

Broadchurch powstał w 2013 roku pod produkcją brytyjską. Ten intrygujący serial kryminalny doczekał się tylko trzech sezonów lecz to wystarczyło by zapisać go na swojej liście must have do obejrzenia. Historia na tyle przejmująca i dramatyczna, że amerykanie w 2014 roku przerobili Broadchurch na Gracepoint i zatrudnili nawet tego samego aktora do głównej roli detektywa. Jednakże nie ma to jak oryginał!

Spokój w małym nadmorskim miasteczku zostaje zachwiany przez zagadkowe morderstwo 11-letnieg Dannego Latimera, który pewnego poranka został znaleziony u stóp masywnego klifu leżącego na plaży. Lokalni mieszkańcy są wstrząśnięci tą zbrodnią nie będąc w stanie wyobrazić sobie kto mógł jej dokonać. Kto z nich czy też z ich znajomych byłby wstanie podjąć się tak makabrycznej zbrodni? W miasteczku gdzie wszyscy znali rodzinę Dannego i jego samego. W miasteczku gdzie fala przestępstw jest nikła. W miasteczku gdzie każdy sobie ufał aż do tego feralnego dnia. Jak podnieść się po takiej zbrodni i jak rodzinie patrzeć w oczy? Sprawa trudna do rozwikłania niemniej jednak z wielkim zapałem i determinacją bierze się za nią dwójka detektywów. Przyjezdny inspektor Alec Hardy (David Tennnat) oraz miejscowa pani detektyw Ellie Miller (Olivia Coman).



Dochodzenie prowadzone jest z wielką starannością i wnikliwością. Każdy trop jest brany pod uwagę a ulubiony hasłem inspektora jest „Nie ufaj nikomu!”. Prześwietlane są wszystkie bliższe i dalsze osoby z otoczenia rodziny Latimerów jak i sami jej członkowie. Niestety przy okazji śledztwa wychodzą na jaw sprawy, które prawdopodobnie nigdy nie ujrzałyby światła dziennego. Uświadamiające, że każdy może mieć jakiś brudy sekret i że z pozoru sielankowym miasteczku dzieję się o wiele więcej niż jego mieszkańcy są w stanie sobie wyobrazić. Dodatkowo spokój zostaje zaburzony przez najazd reporterów z całego kraju, którzy zwęszyli kolejny gorący temat i nie cofną się przed niczym by zbliżyć się do sprawy.

Serial zakończył się na trzecim sezonie. Pierwsze dwa toczą się wokół morderstwa Dannego Latimera natomiast ostatni co prawda rozgrywa się z tymi samymi bohaterami w tym samym mieście jednakże sprawa jest już zupełnie inna. Akcja w pierwszy sezonie poprowadzona jest w prawdziwie genialny sposób. Scenarzysta Chris Chibnall z odcinka na odcinek przechodzi samego siebie a finał mówiąc kolokwialnie sprawia, że mózg eksploduję. Historia poprowadzona jest w taki sposób, że w pewnym momencie podejrzani są wszyscy, każdy ma coś na sumieniu i rzeczywiście nikomu nie można ufać. Detektywi po nitce do kłębka dochodzą prawdy. Napięcie zbudowane jest spokojnie lecz narasta w miarę zbliżania się do końcowego odcinka. Pozostawia widzom bardzo duże pole do snucia własnych domysłów kto jest winny śmierci nastolatka. Angażuje nas tym samym w rozpacz rodziny, zaciekłość detektywów i niedowierzanie miejscowych. Raz postacią współczujemy a raz ich nie lubimy by potem diametralnie zmienić zdanie. Bohaterowie są złożeni i poprowadzeni w bardzo sprawy sposób. Jest ich wielu lecz każdy jest indywidualnością, która ma duży wkład na rozwój fabuły. A finał pierwszego sezonu to prawdziwy majstersztyk. Drugi sezon jest już mniej zaskakujący, ale nadal tak samo wciągający. Niestety trzeci sezon jest najsłabszy. Poruszana w nim odrębna historia sprawia trochę, że tracimy zapał do Broadchurch.



Jednakże czego nie można odmówić temu serialowi to przepięknych, idealnych ujęć. Zdjęcia momentami zachwycają tak bardzo, że ma się ochotę zatrzymać obraz by zapamiętać go na zawsze. Kamera pracuję bardzo płynnie i sprawnie. Cała ekipa od reżysera po montażystę naprawdę solidnie się przyłożyła stawiając tym samym Broadchurch na naprawdę wysokim poziomie w porównaniu do innych seriali kryminalnych. Dawno w serialu nie widziałam tak niesamowitych kadrów. Dla samych tych widoków warto obejrzeć tą brytyjską produkcję. Dorzućcie jeszcze do tego tajemnicze morderstwo, ciekawe postacie i sukces murowany. 

środa, 5 kwietnia 2017

Paterson


Paterson 2017

Reż Jim Jarmuch

10/10

Niezwykłość codzienności



Jim Jarmusch w swoim najnowszym dziele niewątpliwie postawił na prostotę oraz dualizm bohaterów. Z pozoru banalna historia ukazana jest w sposób nietuzinkowy udowadniając nam, że każda rzeczywistość może zakrawać o poetycki wymiar. Bez wątpienia osadzając w głównej roli Adama Drivera, który jest teraz na topie, Jarmusch wiedział doskonale co robi, jego gra aktorska to wisienka na torcie.

Paterson jest jednocześnie nazwiskiem głównego bohatera, miastem w którym mieszka oraz linią autobusową, której jest kierowcą. I dokładnie ma się takie wrażenie a pro po całego filmu, że jest on wielowymiarową powtarzalnością tych samych schematów. Paterson każdego dnia odtwarza swoje małe rytuały, wstaje, je płatki, idzie do pracy tą samą trasą, siada za kółkiem autobusu, podsłuchuje rozmowy pasażerów, obserwuje i inspiruje się otaczającą go rzeczywistością by później napisać wiersz. Jest apatyczny, spokojny, rzadko okazuje uczucia a jednocześnie wiemy, że w jego wnętrzu odbywa się prawdziwa poetycka bitwa. Jego muzą jest ukochana Laura ( Golshifteh Farahani ), która pod każdym względem jest przeciwieństwem Patersona. Chaotyczna artystka u której każdą emocję widać aż zbyt wyraźnie. Na pierwszy rzut oka ich związek nie powinien się udać więcej ich dzieli niż łączy. Jednakże jest taki pierwiastek, który sprawia, że oddziaływają na siebie idealnie. To miłość.



U Patersona zachwyca również jego skromność. Pomimo usilnych próśb jego żony on wcale nie ma zamiaru dzielić się swoją poezją wręcz nie odczuwa takiej potrzeby. Gdzie w pogoni za karierą i sławą współczesnego świata jest to dość niezwykłe zjawisko. Można by wręcz rzec, że archaiczne. Nie ma on również potrzeby posiadania jakichkolwiek technologicznych gadżetów. Pokora z jaką idzie przez życie może być prawdziwą inspiracją. Jednocześnie po mimo wszystko to jego życie wcale nie jest nudne czy pozbawione intensywności doznań. Tworząc swoje wiersze robi to przede wszystkim dla siebie. Z własnej potrzeby robienia czegoś kreatywnego. Wtedy wychodzi to najlepiej. Odnosi się wrażenie, że aktorzy swobodnie unoszą się na tafli tej historii i płyną z nią w idealnym rytmie. Jarmusch poprowadził ich bezbłędnie przez swoją nietuzinkową wizję. Dzięki temu atmosfera filmu jest nie do podrobienia.



Jim Jarmusch nie pierwszy raz manifestuję swoje niezadowolenie, że większość z nas nie potrafi z podobnej codzienności cieszyć się tak jak to robi Paterson. Ciągle za czymś gonimy licząc, że zaraz spotka nas coś niesamowitego i niezwykłego zapominając o tym, że rzeczywistość jaka się wokół nas roztacza może być prawdziwą magią zależy to tylko i wyłącznie od nas samych. W filmie została wykorzystana przepiękna poezja Rona Padgetta, która nadaje melancholijny wydźwięk całej tej historii. Proste, spokojne ujęcia i delikatna muzyka podkreślają tylko piękno prozy życia. Warto wracać do tego filmu ponieważ on w cudowny, szczery sposób uzmysławia nam, że nie warto się spieszyć. Natomiast warto od czasu do czasu usiąść i podumać.


niedziela, 12 marca 2017

Cloverfield Lane 10

Cloverfield Lane 10
reż. Dan Trachtenberg
8/10

Czy jesteś gotowy na apokalipsę ?

Reżyser Dan Trachtenberg postanowił posłużyć się złotą zasadą zaczerpniętą wprost od mistrza kina grozy, Alfreda Hitchcocka. Po pierwszych minutach filmu następuje swego rodzaju trzęsienie ziemi, a później napięcie już tylko rośnie. Akcja w Cloverfield Lane 10 ani na chwilę nie zwalnia.


Widz jest wręcz zasypywany nowymi wątkami, z którymi niezbyt ma czas się oswoić, ponieważ co chwilę dzieje się coś innego. Zabieg ten jest tak dobrze wyważony, że obraz ogląda się z prawdziwą przyjemnością i słodkim oczekiwaniem na to, co zaraz może się wydarzyć. Jest tutaj wszystko to, na co zagorzali amerykańscy fanatycy wyczekujący końca świata szykują się od pokoleń. Główna bohaterka Michelle (Mary Elizabeth Wintstead) trafia do jednego z nich.
Dziewczyna nie pamięta, co się wydarzyło, budzi się i widzi wokół siebie tylko ściany celi i wielkie metalowe drzwi na zasuwkę. Jej złamana noga przykuta jest kajdankami do muru w taki sposób, że ma bardzo ograniczone pole ruchy. Po kilku rozpaczliwych minutach pojawia się jej domniemamy oprawca i wybawiciel jednocześnie. Howard (John Goodman) twierdzi, że nie tylko uratował ją z wypadku samochodowego, ale również – i przede wszystkim – uchronił ją przed tajemniczym atakiem, który zgładził pozostałą część ludzkości. W jego schronie przeżyli tylko on, ona i, jak po chwili dowiadujemy, tajemniczy Emmett (John Gallagher Jr.). W ten oto sposób zaczyna się swoisty teatr trzech aktorów.


Michelle od początku sceptycznie podchodzi do całej sytuacji. Nie bardzo jest w stanie uwierzyć, że w jednej chwili prowadziła samochód, a w następnej znalazła się zamknięta w bunkrze z emerytowanym wojskowym, który twierdzi, że nastąpił koniec świata, lecz nie potrafi tego jej w żaden sposób udowodnić. Nasza bohaterka postanawia nie poddawać się i za wszelką cenę dotrzeć do drzwi prowadzących na zewnątrz schronu, by przekonać się na własne oczy czy to, co mówi Howard może być prawdą. Gdy udaje się jej zrealizować ten plan, brutalnie w twarz uderza ją rzeczywistość. W dalszej części opowieści twórcy postanowili wcale nie zwalniać tępa. Wręcz przeciwnie, scenariusz skonstruowany jest w taki sposób, że ani na chwilę widz nie może być pewien tego, co widzi i czy to rzeczywiście prawda. Wraz z główną bohaterką przeżywamy takie same rozterki, co do całej sytuacji i nawet Emmett zaczyna wątpić w szczerość swojego sąsiada. Czy Howard mówi prawdę, czy jest zwykłym szaleńcem przetrzymującym ich w bunkrze? Czy rzeczywiście nikt więcej nie przeżył? Te pytania kłębią się nam w głowie przez cały czas.
Reżyser niesamowicie wyważył napięcie panujące między trójką naszych bohaterów. Każdy z aktorów swoją rolę poprowadził bezbłędnie. John Goodman w roli Howarda każdym pojawieniem się na ekranie nie daje widzom żadnych wątpliwości, co do tego, jaki szacunek i strach ma budzić jego postać. Mamy tutaj tylko trójkę aktorów w jednym pomieszczeniu, co jest bardzo trudnym zabiegiem, który udaje się dobrze zrealizować tylko nielicznym twórcom. Pomimo tego ograniczenia, nie odczuwamy znużenia.


Finał Cloverfield Lane 10 jest esencją całej historii. W zależności od tego czy jesteście fanami takiego kina, czy nie, albo skończycie z oczami i ustami szeroko otwartymi z niedowierzania i szoku, albo stwierdzicie, że to bujdy i zaśmiejecie się reżyserowi w twarz. Niemniej jednak ta produkcja, do której przyłożył się sam J.J.Abrams, jest dziełem pełnym od początku do końca. Wszystko tu jest na swoim miejscu i niczego nie brakuje. Zdecydowanie jedna z najlepszych tegorocznych premier.





środa, 15 lutego 2017

Hunt for the Wilderpeople

Hunt for the Wilderpeople 2016

Reż. Taika Waititi

8/10

Gangster pośrodku buszu 

Nowozelandzki reżyser Taika Waititi w 2014 roku pokazał nam zupełne inne spojrzenie na życie wampirów 

w genialnym filmie, Co robimy w ukryciu. Udowodnił nam, że temat krwiopijców można pokazać w innym świetle dodatkowo zabarwionym oryginalnym humorem. Przedstawił nam swoją, podrasowana wersję Wywiadu z wampirem. Niedługo po tym sukcesie, bo już w 2016 roku powraca z Hunt for the Wilderpeople. Tym razem mamy młodocianego gangstera w środku prawdziwego buszu, który przeżywa niecodzienną przygodę i niezwykłą przemianę.  


Ricky Baker (Julian Dennison) jest tak zwanym trudnym dzieckiem wędrującym od jednego domu zastępczego do drugiego. W żadnym z nich nie może jednak dłużej zagrzać miejsca. Ten niepokorny łobuz nosi w sobie jedno wielkie marzenie, gdy dorośnie pragnie zostać prawdziwym gangsterem. Występki Ricky’ego doprowadzają go do zesłania do małego wiejskiego domu znajdującego się daleko od cywilizacji otoczonego górami i rozciągłym lasem. Jest to sytuacja nowa i niekomfortowa nie tylko dla samego Ricky’ego, ale również dla Heca (Sam Neill), który nie do końca zadowolony jest z obecności małego. Zupełnie odmiennie niż Bella (Rima Te Wiata), żona Heca, która jest wręcz wniebowzięta, że doczekali się bycia rodzicami. Początki są oporne a jednocześnie zabawne. Każdy z naszej trójki bohaterów na zupełnie inny sposób reagują na zaistniała sytuację by z czasem uzmysłowić sobie, ze to po prostu różne wymiary tego samego uczucia - szczęścia.


Hunt for the Wilderpeople jest lekką, świeżą historią, poruszającą trudne tematy. Jej groteskowy wymiar pozwala nam z łatwością wczuć się w klimat nowozelandzkiego buszu oraz w charaktery naszych bohaterów. Trudna relacja pomiędzy Hecem a Rickym wydaje nam się niemożliwa do rozwiązania. Jednakże nietypowa sytuacja, w jakiej nagle znajdują się i otoczenie zupełnie oddalone od cywilizacji sprawiają, że na swój pokraczny sposób zaczynają wspierać się i współtworzyć rodzinę. Uzmysławia na to, że nieważne jak jest ciężko ważne żeby odnaleźć miłość. Dać sobie szansę i kredyt zaufania. Niejednokrotnie może doprowadzić to do prawdziwej dzikiej, niezapomnianej przygody.

Taika Waititi dopieszcza to wszystko niesamowitymi ujęciami nowozelandzkiej przyrody zupełnie nieskażonej przez człowieka. Ten magiczny klimat sprawia, że pragnie się tam znaleźć chociażby na chwilę. Dodatkowo utwory Monikier dodają smaku tej sympatycznej historii. Reżyser oczami Ricky’ego, czyli trzynastolatka przedstawia nam świat, jako niekończącą się przygodę, którą jest życie. Często, jako dorośli zapominamy o tym ważnym aspekcie żeby mieć marzenia i z nich nie rezygnować. Zdecydowanie ten reżyser swoimi produkcjami zasługuję na uwagę i docenienie.