Song to song 2017
Terrence Malick
8/10
Każde doświadczenie
jest lepsze niż jego brak
Bohaterowie najnowszego filmu
Terrence’a Malicka to czwórka barwnych osobowości. BV (Ryan Gosling), Faye (Rooney Mara), Cook
(Michael Fassbender) i Rhonda ( Natalie Portman). Różnią się od siebie
diametralnie, a jednak niewytłumaczalnie coś nieustannie ich do siebie
przyciąga. Żyją tak, jakby jutra miało nie być, od piosenki do piosenki,
wyznając zasadę, że każde doświadczenie jest lepsze niż jego brak.
Malick i w tym filmie nie stroni
od poetyckości, metafor oraz ukazywania egzystencjalnego bólu młodego
pokolenia. Nasi bohaterowie to zagubione we współczesności kreatywne dusze.
Pragną wybić się na scenie muzycznej, by dostrzegł ich świat i by w końcu ich
byt nabrał większego znaczenia. Podążając za swoją pasją, wplątują się
niejednokrotnie w skomplikowane relacje. Chciałoby się rzec: piękne twarze
zagubione w pięknych przestrzeniach. BV pragnie być muzykiem z krwi i kości,
Faye nie wiadomo czy bardziej szuka prawdziwej miłości czy kariery piosenkarki,
Cook potrafi manipulować i bawić się ludźmi dla własnych korzyści, gubiąc się w
tym namiętnie, zaś Rhonda jest dziewczyną całkowicie spoza tego przesiąkniętego
seksem, narkotykami, pieniędzmi i muzyką świata. I niestety chyba z nich
wszystkich najbardziej dotkliwie ma za to zapłacić.
Między naszymi bohaterami tworzą
się związki, a momentami nawet trójkąty. Plączą się w tym, oszukują, odnajdują,
by potem znowu spaść na samo dno. Melancholijna Faye zdaje się być złożona z
powietrza, miłości, smutku i poezji. Jej narracja jest subtelna i nasiąknięta tęsknotą.
Tęsknotą za prawdziwym uczuciem. Lawiruje pomiędzy różnymi osobami niczym w
labiryncie osobowości. Bohaterowie prowadzą często monologi, które zlewają się
w całość jak strumień świadomości. Zadają retoryczne pytania, na które nie
uzyskujemy żadnej odpowiedzi. Snują rozmyślania i mają rozterki. Wszystko to rzucone jest widzom w twarz, by sami sobie z tym poradzili. Malick nie jest pod tym względem łatwym reżyserem. Pozostawia odbiorcom bardzo duże pole do interpretacji.
Akcja filmu rozgrywa się na
różnych płaszczyznach w różnorodnym otoczeniu. Nie ma tu stałego miejsca, jakby
reżyser pragnął jeszcze bardziej podkreślić przemijanie i ciągłe poszukiwanie
czegoś innego, lepszego, nieznanego. Raz znajdujemy się na festiwalu muzycznym
i rozmawiamy z Iggym Popem, innym razem na snobistycznym przyjęciu dla elity,
by na końcu wylądować w jakimś przypadkowym mieszkaniu razem z Faye i BV albo w
ekskluzywnej, modernistycznej posiadłości Cooka. Sceny zmieniają się niczym
migawki z teledysków. Wszystko ma charakter próby uwiecznienia prawdziwej
rzeczywistości. Pokazania nam każdej łzy, każdego drżenia kącika ust i
zamyślonego spojrzenia.
Song to song nie jest filmem łatwym w odbiorze. Nie jest też obrazem
dla każdego. Styl Malica trzeba czuć. Razem z nim stanąć za kamerą, by z
fascynacją obserwować żuka, psa, drzewo, niebo i skrawki ciał naszych bohaterów
oraz otaczających ich ludzi. Widz, żeby go zrozumieć, musi mu zaufać i dać się
ponieść tej niezwykłej opowieści. Popłynąć razem z bohaterami w górę rzeki, by później z impetem spaść na samo dno. Być w zawieszeniu w
stanie nieważkości. A przede wszystkim chłonąć i przyswoić to wszystko, co
zostaje nam ukazane, bo każde doświadczenie jest lepsze od jego braku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz